Forum  Strona Główna
Poezja dla ciebie.


"LOT NAD KUKUŁCZYM GNIAZDEM"

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Biblioteka
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Gość






 PostWysłany: Sob 15:01, 26 Gru 2009    Temat postu: "LOT NAD KUKUŁCZYM GNIAZDEM" Back to top

Najpierw zobaczyłem film i film ten wywarł na mnie ogromne wrażenie. Potem byłem w teatrze, na spektaklu z udziałem Wojciecha Pszoniaka w roli McMurphy'ego. A na ostatku przeczytałem książkę Kena Keseya. O ile film podobał mi się bardzo, to przedstawienie teatralne, mimo koncertowej gry aktorów, pomimo doskonałej reżyserii, już mniej. Ale po lekturze książki stwierdziłem, że ani film, ani teatr, nie umywają się do bogactwa pierwowzoru.

Rytm, język, układ zdań, stylistyczny rozmach i błyskotliwość, wszystko to, co mnie zachęca do utworu, do poznania biografii twórcy, jest dla mnie ważne po równi i jednocześnie. Ważne, lecz to, co jest dla mnie kluczowe, nazywa się PRZESŁANIEM; w dziele szukam p r z e s ł a n i a . I niekiedy udaje mi się je znaleźć. Po nim bowiem poznaję, z czym mam do czynienia. Czy z Pisarstwem, czy z Mistyfikacją.

Przesłaniem Lotu… jest WALKA. Bunt wymierzony w przyzwyczajenia. W automatyczne reakcje. W niszczącą sztampę zachowań. Bunt, czyli nieustanne zmagania z wszechobecnym systemem. Z systemem uniwersalnym, bo ponadnarodowym. I ponadpaństwowym. Obecnym od początku świata. Z hierarchicznym układem ludzkich poczynań. Z KOMBINATEM, jak o światowym systemie, powiada narrator. Z kombinatem zamieszkałym w wielu ludziach podłego formatu.

Ale i mieszkającym w plastelinowych ludziach formatu zwyczajnego, w zakompleksionych przeciętniakach nie obiegających od norm. Usiłujących dostosować się do tak zwanej większości. Dostroić do większości usiłującej zdominować pozostałą część społeczeństwa, chcącej zapanować nad nią, zdecydowanie pragnącej narzucić mniejszościom swoje widzimisiowe rygory na temat prawidłowego postępowania; to walka ze złem przebranym w oportunistyczne szaty dobra. Ze złem odbierającym i paraliżującym ludzką godność. To bezpardonowa walka, której zadanie polega na eliminacji człowieczej przyzwoitości, na usunięciu z niego resztek odwagi.

Na początku powieści jest to walka jednego człowieka. Samotna, skazana na niepowodzenie. Indywidualna, prawie groteskowa, jak żartobliwy buncik symulanta, fanfarona i obwiesia [Randle Patrick McMurphy] skierowany przeciwko mocarnej siostrze Mildred Ratched. Lecz w miarę rozwoju akcji, walka samotna przekształca się w walkę zbiorową. Czy zwycięską? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, każdy więc jej czytelnik będzie miał własną.

Wydarzenia rozgrywają się w miejscu przeznaczonym do psychicznej wulkanizacji uciążliwych, niepokornych kręgosłupów. Do wnętrza tego piekła, w celu badania pod kątem przydatności do stadnego życia, przybywa niesubordynowany pacjent, McMurphy. McMurphy, to człowiek nieprzeżarty obłudą, odporny na sytuacyjny idiotyzm, nie dający się wmontować w tak zwane dostosowanie się do reguł obowiązujących w tym psychoterapeutycznym ugrupowaniu owiec.

To nałogowy zadymiarz, filut i oszust, małokalibrowy kanciarz cierpiący na niby; przybywa na oddział Wielkiej Siostry i w pierwszych rozdziałach tego dzieła jest rezolutny, roześmiany i cwaniakowaty. A zwłaszcza – zdrowy na umyśle. W każdym razie zdrowszy od tych, którzy go chcą kurować, a więc unicestwić.

Obce mu są uczone uzasadnienia tutejszych pacjentów, ich beznadziejne wątpliwości, refleksje, niedomówienia i pseudorozważania, całe te intelektualne czkawki, te dystyngowane beknięcia, napuszone i dęte, ich bezpłciowe ekstazy. Dla niego są to przywary, charakterologiczne usterki prowadzące prosto w drapieżne objęcia tutejszych konowałów.

Za sobą ma mnóstwo wpadek, mrowie sądowych pomyłek i kryminalnych obertasów z paragrafem w tle, więc jako obywatel gruntownie roztropny, jako krwisty model utytłany zdrowym rozsądkiem, na prawo i lewo wywija przed współbraćmi w niedoli - zbawiennymi receptami, tryska opętańczym humorem, nieskrępowaną, wisielczą wesołością, swobodnym, koncyliacyjnym traktowaniem samego siebie. Lecz jego główną bronią jest życiowa mądrość; mądrości tej wierzy bez zastrzeżeń, bez wahania, bo dysponuje własnym doświadczeniem, własną oceną dobra i zła. Ze wszystkiego i z każdego robi sobie jaja, nikogo nie oszczędza; ostrze jego drwiny tnie z taką samą bezwzględnością tych, co sprawiają wrażenie normalnych, jak i tych, co nimi są tylko tu, tylko z nazwy.

Jest to facet, który z niejednego pudła chleb jadł. Trafia do psychiatrycznego klasztoru dla mentalnych umrzyków, dla duchowych sztywniaków zanurzonych w rozgoryczonej medytacji o swoich niefartach, wadach, kompleksach. Trafia i od razu dowodzi swoim zachowaniem, że jest inny, niż ci, z którymi go osadzono. Ale prześmiechy stosowane przez McMurpy`ego, to złudzenie, pozór, sztuczka, to kotara, charakteryzacja, profilaktyczna ochrona przed atakami Siostry R. A także przed monotonią tutejszych zabiegów polegających na łamaniu cudzych marzeń, na pacyfikowaniu pragnień odstających od tutejszych norm.

Gdyby pokusić się o scharakteryzowanie go w kilku słowach, to trzeba by było powiedzieć, że jego główną cechą jest – nieustanne zdziwienie. Dziwi się, że pozostali pacjenci nie próbują protestować przeciw robieniu z nich durni. Że tak ochoczo włażą do dupy swoim prześladowcom. Dziwi go bzdurny regulamin tej metafizycznej latryny. A jeszcze bardziej się dziwi temu, że ci „niepokalani winowajcy”, siedzą tu DOBROWOLNIE i to siedzą tu od wielu lat, choć w każdej chwili mogliby stąd wybrać się na przechadzkę po prawdziwym życiu. Mogą, lecz nie chcą.

Nie chcą? Raczej nie mają dokąd uciec. Boją się życia, zmagań z jego problemami, nawet nie usiłują ich rozpoznać, bo tu, mimo wszystko, są bezpieczni, są uwolnieni od ciężaru rzeczywistości, od ponoszenia odpowiedzialności za siebie, za rodzinę i potencjalne dzieci.

Regulamin, groteskowe nakazy, zakazy i absurdalne wymogi, są ceną ich marnej egzystencji, kosztem ich schronienia przed złowrogim, otaczającym światem. Świat zewnętrzny jest im nieprzyjazny; wolą tkwić w swoich urojeniach i kompleksach, w swoich zabobonach i trwożliwych zapatrywaniach, aniżeli stawić mu czoła. Wolą istnieć pod kloszem, poddać się dyrektywom określonym przez KOMBINAT, ulec im, nosić rzewny puszorek świra.

Jednak tego rodzaju refleksja kołacze się po mózgownicy podobnego do nich, po głowie innego zdeflorowanego odważniaka tej powieści, narratora, Wodza Bromdena, zwalistego Indianina, Indianina nauczonego, że aby jako tako przetrwać w świecie skonstruowanym przez drani, należy UDAWAĆ INNEGO, NIŻ SIĘ JEST. Staje się dla nich – nieszkodliwy; udaje głuchoniemego. Z premedytacją, skutecznie, od lat wyprowadza w pole i mieszkańców i personel. Chroni się za portierą niewidzialności; widzi wszystko, wszystko rozumie, z nikim się jednak nie dzieli własną wiedzą.

Do czasu, bo gdy na oddziale Wielkiej Siostry zjawia się McMurphy, Wódz zdradza się przed nim: zedrze dotychczasową maskę i odnajdzie się w sobie. Ale tylko McMurphemu pokazuje, kim jest faktycznie. Pozostałych boi się nadal, nadal jest wobec nich powściągliwy, nieufny, zahukany. Szczególnie wobec personelu, a zwłaszcza wobec koszmarnej siostry Mildred Ratched, samowładnej monarchini, przeoryszy ODDZIAŁU.

Siostra Ratched, biuściastoprzywiędła paniusia z pretensjami do rozumu, seksualny wycirus i emetyk z wiktoriańskich czasów, zadzierżysty babon o wdzięku irygatora, panowała w szpitalu od dawna, a kto przed nią nie trząsł portkami, ten naprawdę zasługiwał na miano imbecyla.

Siostra R. uwielbiała wpędzać ludzi w agrawacyjne poczucie winy, w monstrualny wstyd. Była w tym mistrzynią. Perfidną rutyniarą. Mistrzynią prowokowania awantur, wprowadzania zamętu, insynuacji, sugestii, aluzji, mówienia NIE WPROST. Pod jej kierownictwem pacjenci wzajemnie się kaleczyli, wzajemnie frymarczyli swoją i cudzą psychiką; pod jej rządami tkwili w swoich wyrzutach sumienia.

Jej cel: ograniczyć ludzką samodzielność, uzależnić ludzi od swojej woli, skazać ich na bezradność, zaszczepić nich trwałą niemoc, niemoc przeciwstawienia się zorganizowanemu, etycznemu barbarzyństwu. Jej cel: styranizować ich powszechną zgodą na marazm, stłamsić ich rezygnacyjnym przyzwoleniem na społeczny autyzm, autyzm tłumaczony strachem, obawą przed ryzykiem normalnego istnienia. Strachem i wygodnicką akceptacją zachowań podejmowanych W IMIĘ ŚWIĘTEGO SPOKOJU, W IMIĘ POZOSTAWANIA W CIENIU. W imię pozostawania w pokrętnej anonimowości gwarantującej cichą, bezbarwną egzystencję.

Domagała się od nich furiackiego manifestowania skruchy i płaczliwych zwierzeń. W tym celu organizowała psychoterapeutyczne sabaty z marionetkowym udziałem lekarza prowadzącego oddział. Lekarz aliści oddział ten prowadził tylko symbolicznie, ponieważ na jego czele musiało figurować jakieś popychadło z naukowym tytułem, a ekspertem od kiereszowania neuronami pozostawała Naczelna Wywłoka.

I w tej oto dekoracji rozgrywa się drama.

Nie mam zamiaru streszczać powieści. Pragnę tylko zachęcić do jej lektury. Kto chce, niech sam sobie poszuka dalszego ciągu. A kto nie chce, niech zrobi to samo. Choćby po to, by wiedzieć, czego można oczekiwać od mistrzów pióra.
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Biblioteka Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach